środa, 30 lipca 2014

Kocia yakuza

Ja wiem, że ostatnio słowo kot kojarzy się głównie z obrazkami śmiesznych kotów zalegającymi grubą warstwą internety. A jak się jeszcze do tego doda Japonię, to nic tylko maneki neko albo zgoła Hello Kitty. Otóż nie. Japońskie koty to zupełnie inna bajka.


Od pierwszego spotkania z prawdziwym japońskim kotem wiedziałam, że coś jest na rzeczy. Ale postanowiłam nie poddawać się uprzedzeniom. Może to tylko ten pierwszy wyglądał, jakby zastanawiał się, czy spuścić mi wpierdol samemu, czy poczekać na kolegów? Może to tylko ten drugi miał minę, jakby nie mógł wyjść z podziwu, że jakiś samotny gaijin w ogóle śmiał postawić stopę na jego terytorium? Może to tylko trzeci i czwarty odprowadzały mnie z muru takim wzrokiem, że miałam wrażenie, że tylko dzięki rowerowi uszłam z życiem? Ale piąty, szósty i siedemnasty japoński kot wyglądały dokładnie tak samo. One wszystkie tak wyglądają...





Japoński kot to kawał twardego skurczysyna, bo i jego życie jest niełatwe. Teraz może i kawaii, ale od niepamiętnych czasów Japończycy mieli z kotami na pieńku. Głównie ze względu na liczne podania dowodzące magicznych zdolności i złośliwego wyrachowania kociego rodu. Wśród historii, jakimi od dawien dawna Japończycy straszyli się wieczorami, istnieje legenda o nekomata, "kotołakach". Mówi się, że kot, który dożyje pięćdziesiątki zyskuje magiczne zdolności, w tym umiejętność przybierania ludzkich kształtów. Kota takiego można poznać po rozszczepionym na dwoje ogonie (stąd nazwa: neko 猫 "kot" plus mata 又 "znowu, podwójny"). Znane są opowieści o zmiennokształtnych lisach, kitsune, ale w kotołaki to mniej przyjemne stworzenia -  koty nie potrafią udawać żyjącej osoby i muszą upatrzoną ofiarę wpierw zabić - a często także zjeść... Jedna z historii, wspomniana przez profesor Tubielewicz w "Mitologii Japonii" opowiada o samuraju, który koniec końców zmuszony był zabić własną matkę - a raczej jej kota, który podstępnie doprowadził staruszkę do śmierci i sam po zmianie postaci zajął jej miejsce.
Można się zastanawiać, czy aby na pewno tylko względy praktyczne decydowały o popularności shamisenów obitych kocią skórą...


Inny rodzaj nekomata zamieszkiwał góry. Od kiedy naoglądałam się drzeworytów zaczynam bawić się myślą nasłania na graczy w Legendzie wielkiego demonicznego kocura. Cóż to by była za epicka walka! O, coś w tym klimacie:



W ogóle drzeworyty w Edo były takim siedemnasto/osiemnastowiecznym odpowiednikiem internetu - pornografia, przemoc i obrazki śmiesznych kotów. 




Oraz rzeczki, które dziś zostałyby oznaczone jako "enough internet for today".


A na koniec już zupełnie współczesne prace Hirotomo, innego wielbiciela kociej yakuzy. Twój kot tatuowałby się u Hirotomo! (Tutaj więcej)





Nie ma się co oszukiwać - japońskie koty nie zapomniały o shamisenach...


Musicie przyznać, że w porównaniu z powyższymi japońskie psy wypadają dość blado...


środa, 4 czerwca 2014

Przypadkowo spotkany Budda

Sakamoto, niewielka wioska obok Yatsushiro, drugiego pod względem wielkości miasta w prefekturze Kumamoto. Trafiłam w to miejsce przypadkiem (czy aby na pewno przypadkiem?). Jutro pojadę na wycieczkę, pomyślałam, może do Yatsushiro. Szukając dojazdu trafiłam na zdjęcie małej wioski, które bardzo mi się spodobało (mokra od deszczu zieleń, mgła unosząca się z doliny), więc jej nazwa została mi w pamięci. A kiedy po przyjeździe do Yatsushiro okazało się, że pociąg z peronu obok zatrzymuje się właśnie w Sakamoto - czemu nie, pomyślałam - i wsiadłam.




Stalowo szare dachy, czerwony most kolejowy ponad rzeką, świeża, wiosenna zieleń porastająca gęsto wypiętrzające się tuż za granicami wioski góry. Sielanka. Przynajmniej teraz.



- Tutaj się zbierali, przed tą świątynią - mówi dziadek - mieli swoje własne obrzędy i święta. Burakumin, teraz się o tym nie mówi, ale to była wioska burakumin. I inne też, w całej Japonii. To taka czarna karta w naszej historii...

Burakumin 部落民, inaczej eta 穢多, japońska kasta "nieludzi", wyrzutków społecznych zajmujących się nieczystymi czynnościami takimi jak rzeźnik, grabarz, garbarz, kat...W dawnej Japonii wszystkie zajęcia związne ze zwłokami i krwią były uznawane za nieczyste ze względu na shintoistyczne pojęcie kegare 穢れ, skazy. Burakumin mieli przekichane na całej lini, kto gra w Legendę Pięciu Kręgów ten wie. Mieszkali w osobnych dzielnicach lub wioskach, wykluczeni ze społeczeństwa. Nie wolno im było zawierać małżeństw ani utrzymywać stosunków towarzyskich z ludźmi z innej kasty. Ba, nie wolno im było nawet rozmawiać z kimś wyżej postawionym bez ściągnięcia czapki, słomianego kapelusza czy co tam akurat nosili na głowie. Nie mieli praktycznie żadnych szans na awans społeczny. I "nieludźmi" nazywano ich całkiem nie w przenośni - gdzieś nawet czytałam o cesarskim urzędniku ustalającym, że eta jest wart tyle co 1/7 człowieka.

Na zdjęciu 6/7 człowieka

W okresie Meiji burakumin zostali zrównani z resztą społeczeństwa na mocy cesarskiego edyktu - w teorii. Tak naprawdę dyskryminacja potomków burakumin ma miejsce jeszcze dziś. Chociaż dane o ich pochodzeniu są utajnione, a ich poszukiwanie nielegalne, wciąż istnieją sposoby, żeby odkryć czyjeś prawdziwe korzenie. Najczęściej korzystają z nich bardzo konserwatywne rodziny przed udzieleniem zgody na małżeństwo (no bo jakże to tak, "nieludź" w naszej samurajskiej rodzinie?!), ale jeszcze w latach siedemdziesiątych wybuchł skandal, kiedy udowodniono, że duże japońskie firmy (takie jak Honda czy Toyota) sprawdzały pod tym kontem potencjalnych pracowników. Ba, czytałam nawet o tym, że postacie z kilku gier komputerowych, które miały po cztery palce, musiały zostać przerobione przed wydaniem tych gier w Japonii- bo "cztery palce" to obraźliwy gest kojarzący się właśnie z eta. (więcej na ten temat tutaj). 

Dlatego w Japonii wciąż działa Liga Wyzwolenia Buraku (部落解放同盟 Buraku Kaihō Dōmei) i inne organizacje, które walczą (nierzadko w bardzo brutalny i kontrowersyjny sposób) o poszanowanie praw człowieka potomków dawnych "nieludzi". A Japończycy o burakumin na ogół rozmawiać nie chcą. Dlatego zszokował mnie miły starszy pan, który podszedł do mnie, kiedy robiłam zdjęcia małej świątynce w Sakamoto i zaczął ni z tego ni z owego opowiadać o smutnej historii swojej wioski. Że turyści o tym nie usłyszą, ale burakumin też mieli swoje własne obrzędy i zwyczaje, i że zbierali się właśnie tutaj, przed tą świątynką.


Ale może nie tylko tam. Bo parę godzin później, kiedy po przejściu przez opuszczony tunel kolejowy, zupełnie zgubiona, przedzierałam się przez gąszcz, żeby ze szczytu góry jakoś wypatrzyć drogę powrotną poczułam na sobie czyjeś spojrzenie. 


Na szczyt dotarłam znalezioną przypadkiem (czy aby na pewno przypadkiem?) ścieżką, odprowadzana trochę smutnym, a trochę zamyślonym wzrokiem kamiennych buddów. Nic więcej nie wiem na ich temat - poza tym, że miejsce wyglądało na opuszczone a kilkadziesiąt stojących po obu stronach figurek na bardzo stare. Może wystarczająco stare, żeby pamiętać wspinających się na szczyt góry ludzi, którym społeczeństwo odmawiało człowieczeństwa. Mój prywatny MG zaciera ręce, zadowolony z tego, jaki ładny symbol mu wyszedł - że tak zgrabnie połączył to, co na samym dole z tym, co na samej górze. Ale może wcale nie było to takie trudne.






wtorek, 13 maja 2014

Za pół roku będzie moc

W Japonii nowy semestr ruszył pełną parą i studenci pierwszego roku w większości mają już za sobą najważniejszą dla nich decyzję. Decyzję, która zdefiniuje całe ich studenckie życie, na kampusie i poza nim, na następne cztery lata. Krótko mówiąc - decyzję do jakiego klubu się zapisać.


Jeśli nie zabrzmiało poważnie, to tylko dlatego, że nie znasz kontekstu. Japońskie サークル sākuru czyli kluby, (choć może właściwie sensowniej byłoby powiedzieć "kółka zainteresowań" skoro słowo pochodzi od angielskiego circle) to poważna sprawa. Właściwie każdy student do jakiegoś należy. To trochę tak, jakby tuż po rozpoczęciu studiów oficjalnie wybrać sobie paczkę znajomych, z którymi będzie się trzymać przez następne cztery lata. 

Na informację, że w innych krajach nie ma albo prawie nie ma sākuru Japończycy reagują niedowierzającym: "Ale to jak poznajecie nowych ludzi?" Bo w całym tym zamieszaniu z klubami aspekt towarzyski jest najważniejszy - japońscy studenci, którzy w większości dopiero co przyjechali na studia z innego miasta i nikogo tutaj nie znają, mają problem z odnalezieniem się w nowej grupie. Kluby są w tej kwestii bardzo pomocne, pozwalają wejść w zrozumiałą dla wszystkich relację sempai-kohai ("starszy kolega"-"młodszy kolega") i szybko poczuć się bezpiecznie częścią grupy, z jasną pozycją w hierarchii i odgórnie wyznaczonymi zadaniami.

Ilość i zakres sākuru mogą przytłoczyć. Nikogo raczej nie zdziwią standardy typu klub fotograficzny, wycieczkowy, astronomiczny czy żeglarski. Nie dziwi taniec towarzyski ani breakdance. Spodziewać się można było też klubów typowo japońskich, od kaligrafii przez tańce yosakoi po mangę i anime. Ale że w Kumamoto mają miłośników hokeja na lodzie to się jednak nie spodziewałam. Albo kameralny zespół mandolinowy. W ogóle kluby muzyczne są bardzo popularne, od gitary klasycznej przez orkiestrę dętą i zespoły jazzowe aż po warsztaty gry na djembe, bardzo zresztą oblegane. Są też dwa rywalizujące ze sobą kluby zajmujące się imprezowaniem z gaijinami pod przykrywką wymiany kulturowej i rozmówek angielskich. No i planszówkowo-RPGowy klub dla nerdów, oczywiście. 


Sposób na zwabienie ludzi do konkretnego sākuru jest prosty - przekupstwo i poczucie winy. Cały kwiecień wieczorami z uniwersyteckiego kampusu rozchodził się przyjemny zapach grilla. Strategia wygląda tak - skusić nowych studentów obietnicą darmowego mięsa w dużych ilościach, nakarmić i przekonać, że w żadnej innej grupie nie spędzą tak przyjemnie czasu jak właśnie w tej. Plus wzbudzić w nich motywujące poczucie zobowiązania - skoro już obżarłem klubowy budżet to trochę głupio się teraz na nich wypiąć... A budżet musi być niewąski, widziałam jakie ilości wołowiny znikały z grillów.




Jak ktoś chce być prawdziwym hardcorem, to zamiast sākuru może wybrać sobie bukatsu. Ciężko mi było ustalić sztywną definicję, ale zdaje się, że bukatsu różnią się od sākuru tym, że są to kluby głównie (może tylko?) sportowe - i bardzo na poważnie. To już jest profesjonalny trening, nie jakieś tam towarzyskie pitu pitu. Cztery, pięć razy w tygodniu, po kilka godzin, profesjonalny sprzęt, profesjonalne ciuchy, uczestnictwo w zawodach i tak dalej. Oczywiście korzyści towarzyskie i grillowe są w pakiecie.

Stanęło więc na tym, że przyłączyłam się do bukatsu... a konkretniej do Kyūdō-bu. Kyūdō, jak pewnie wszyscy wiecie, to japońskie tradycyjne łucznictwo, któremu tak jak sumo udało się utrzymać zakorzenienie w historii i obrzędowość mimo przeniesienia na grunt sportowy. Bardzo ciekawa sprawa dla kogoś zainteresowanego tym, jak tradycja radzi sobie w zderzeniu ze współczesną rzeczywistością. Do tego można pohasać w hakamie, co zawsze się liczy na plus.


Sam trening bardziej przypomina naukę herbaty niż sztuki walki. Zaczynamy pół godziny przed oficjalnym rozpoczęciem od wspólnego sprzątania dōjō, miejsca ćwiczeń. Im niżej w hierarchii tym mniej przyjemnymi rzeczami się zajmujesz - początkujący generalnie szorują podłogę i myją brudne ściery. Ale żeby nie być niesprawiedliwym trzeba przyznać, że jak już wszystkie "zadania" się skończą, a czas przeznaczony na sprzątanie jeszcze nie, to wszyscy, niezależnie od pozycji, chwytają za ścierę i na kolanach przemierzają dōjō w poszukiwaniu jakichś przeoczonych plamek brudu. A ja już chyba wystarczająco długo zajmuję się herbatą, żeby sprzątanie przed treningiem sprawiało mi niekłamaną przyjemność. Żeby jeszcze w domu ta sztuczka chciała działać...

Poza tym przed strzelnicą jest wąski pasek żwiru, który przed każdym treningiem musi być równo zagrabiony specjalnymi drewnianymi grabkami, co nieodmiennie sprawia, że moja rokugańska dusza śpiewa. Jest też cała masa klimatycznych zasad. Na przykład górkę po drodze do dōjō pokonuje się zawsze biegiem - i rzeczywiście wszyscy grzecznie przechodzą w tym miejscu do truchtu. A po skończonym treningu, wracając do domu, przystaje się na moment na szczycie górki i kłania reszcie, która jeszcze ćwiczy (sempaje zostają jeszcze długo po tym, jak my skończymy trening). Więc za każdym razem pożegnalny widok jest mniej więcej taki:


Oficjalne rozpoczęcie treningu wygląda jak w każdej japońskiej sztuce walki - tylko bardziej. Płytki ukłon, dwa głębokie, wykorzyczane chórem powitanie, dwa klaśnięcia jak w świątyni (bo kłaniamy się przed ołtarzykiem z kami), głęboki ukłon, płytki ukłon i tak dalej. Nowym nie wolno się dołączyć dopóki nie zostaną dokładnie poinstruowani co należy robić i nie przećwiczą tego kilka razy na sucho.

Potem zaczyna się trening. Dla takich nowicjuszy jak ja oznacza to po pierwsze naukę odpowiedniej postawy - przed lustrem i w towarzystwie sempaia, który tłumaczy ci, co masz robić. A to, co masz robić, to nie taka prosta sprawa. Jak widać poniżej.



Potem, po jednym treningu na sucho, przychodzi czas na gumowy łuk, który wygląda jak bardzo źle skonstruowana proca. Wciąż stoisz się przed lustrem, wciąż w towarzystwie sempaia, który komentuje twoje "strzały" i poprawia błędy. I tak na okrągło - stanąć w pozycji, podnieść "łuk", naciągnąć, puścić "cięciwę", wrócić do pozycji. Próbujesz zastosować się do tego, co mówi i udawać z uśmiechem, że komentarze typu "postaraj się nie ciągnąć mięśniami tylko tak jakby łokciem" albo "wyobraź sobie, że środek ciężkości ciała jest na podłodze między twoimi stopami, ale tak bardziej z przodu" są rzeczywiście pomocne. 


Po kilku treningach - w moim przypadku po jakichś czterech czy pięciu, ale mam wrażenie, że idę przyspieszonym gaijińskim trybem - można dostać do naciągnięcia łuk. Póki co bez strzały. I dalej to samo - pozycja, podnieść, naciągnąć, nie puszczać brońcie kami, bo się łuk popsuje, tylko delikatnie zluzować cięciwę i jeszcze raz... 



Nie mogę się doczekać, kiedy dotrę do etapu wypuszczania strzały - ciężko to jeszcze nazwać strzelaniem, skoro celem jest słomiana makiwara wielkości przeciętnej stodoły. Stoi się tak blisko, że strzała niemal dotyka celu - ale tu nie chodzi przecież o celowanie, kto czytał wyklęte "Zen w sztuce łucznictwa" ten wie ;).


Po kilku miesiącach można dostąpić zaszczytu wystrzelenia prawdziwej strzały z prawdziwej odległości do prawdziwego celu i przypuszczalnie odczuć prawdziwe rozczarowanie, kiedy uderzy tuż obok z niemal bezgłośnym "puf". Ale jak już się zdarzy tak, że strzała zamiast bezgłośnego "puf" zrobi prawdziwe "stuk" wbijając się w cel, zaraz po tym rozlegnie się chóralne "sei!". Wszyscy współtrenujący, jak zobaczą albo usłyszą strzałę wbijającą się w cel, niezależnie od tego, czym się właśnie zajmują krzyczą "sei!" - problem w tym, że żaden nie potrafił mi dostatecznie wyjaśnić dlaczego. "Tak się po prostu robi" było najczęstszą odpowiedzią. Wreszcie udało mi się dowiedzieć, że to chyba pochodzi od sinojapońskiego czytania znaku na 勢い ikioi - energia, życie, moc itd. Czyli jak trafiasz koledzy ci krzyczą "Jest moc!" - w sumie miło :D


Jak się zapisywałam zapytali mnie ile jeszcze zostaję w Japonii. Po wyjaśnieniu, że niecałe pół roku usłyszałam: "O, to dobrze! To może nawet uda ci się raz wystrzelić do celu!"
Cóż mogę powiedzieć... oby.

A tak wracając jeszcze do tematu kółek zainteresowań - gdyby ktoś miał ochotę na porządną dawkę japońskiego absurdu polecam film 自殺サークル Jisatsu sākuru czyli "Klub samobójców". Wspomnienie sceny z palcami wciąż wywołuje we mnie ciekawą mieszankę nostalgii, fascynacji i obrzydzenia.

sobota, 3 maja 2014

Pięć godzin herbaty

Słyszy się tu i ówdzie, że "ceremonia parzenia herbaty" może zająć nawet do pięciu godzin. Taka informacja całkiem naturalnie wywołuje pewną konsternację. I co - pytają mnie znajomi - mam tak przez pięć godzin siedzieć i patrzeć jak ktoś przygotowuje herbatę? 
Nie do końca...
Dzisiaj przeskoczę nad tematem dlaczego nie ceremonia i dlaczego nie parzenia, i przejdę do razu do pięciu godzin, bo właśnie wróciłam z dokładnie pięciogodzinnego spotkania herbacianego. Zaprosiła mnie moja japońska babcia, która już dawno podłapała ideę przekazywania japońskich doświadczeń na drugą stronę świata. Babcia należy do innej szkoły niż ja (Omotesenke zamiast Urasenke), a moje doświadczenie herbaciane jest wciąż raczej nikłe, więc będzie prosto. Przed wami relacja zdjęciowa z chaji, pełnego spotkania herbacianego, w wersji dla początkujących.
Spotkanie odbywało się u babci w domu, więc wszystkie przygotowania miały miejsce w kuchni i przylegającym do kuchni saloniku, przy akompaniamencie okazyjnych, pełnych oburzenia szczeknięć babcinych psich pokrak, które nie były zachwycone zamknięciem w sypialni i próbowały wyawanturować sobie drogę na wolność. 
Spotkanie niby "pełne", ale już na wstępie muszę przyznać, że nie tak do końca, bo zabrakło pierwszego elementu, czyli spaceru po ogrodzie. Jesteśmy w środku miasta, zamiast ogrodu musi nam starczyć odrobina zieleni i powiew świeżego powietrza zza okna.


W kuchni trwają przygotowania - wszyscy w kimonach, jedwabnych, więc trzeba bardzo uważać, bo z jedwabnego kimona mało co się spiera, a prać można je tylko w specjalnym miejscu i w bardzo specjalnej cenie. Stąd specjalnie zaprojektowane fartuszki, z rozcięciem z tyłu na węzeł od pasa obi.


Herbata herbatą i tradycja tradycją, ale czasami trzeba sobie pomóc nowoczesną technologią - taką jak termos albo suihanki, czyli elektroniczne wcielenie kami gotowania ryżu.



Tymczasem goście zbierają się w machiai, poczekalni, i piją gorącą wodę, tę samą, która potem będzie wykorzystana do zaparzenia herbaty. Obok leży też taca z fajką - kiedyś często zdarzało się, że goście rzeczywiście palili tytoń, czekając, teraz jest to raczej symbol odpoczynku i swobodnej atmosfery. Zazwyczaj w pokoju herbacianym używa się kiseru, japońskiej fajki z długim cybuchem, ale babcia lubi sobie poszaleć z doborem sprzętów ;)





Czas przenieść się do pokoju herbacianego. Na początek goście oglądają zwój. Nie jestem w stanie odczytać tej kaligrafii, ale nie jest mi bardzo wstyd z tego powodu. Poproszone o pomoc Japonki stały nad tym zwojem i stały - i też nic. A babci nie zdążyłam zapytać...



Po zwoju ogląda się furo, letnie palenisko. To konkretne furo jest bez wątpienia z piekła rodem - przyjrzyjcie się zdjęciu - nie wiem jak wy, ale ja mogłabym mieć coś takiego w domu tylko pod warunkiem, że byłabym w naprawdę przyjacielskich stosunkach z zamieszkującym je kami. 


Tymczasem w kuchni zaczynają się zapełniać tace. Bo pierwsza część spotkania to kaiseki, czyli herbaciany posiłek. Prosty i skromny - w teorii. W praktyce sensei podczas chaji cierpi na tę samą przypadłość, co wszystkie babcie świata podczas dowolnego posiłku. Więc na początek sashimi z tuńczyka...


...potem zupa miso, utarty daikon, bliżej niezidentyfikowana ryba i miseczka świeżo ugotowanego ryżu...


... duszona krewetka w cieście...


...smażone tofu i coś, co wygląda trochę jak miniaturowe winogrona a smakuje trochę jak morska woda...


...więcej miso...


...więcej tofu...


...i tak dalej, i tak dalej. A pas ciasno zawiązany i uciska brzuszek...



W międzyczasie, kiedy goście na dobre zajęli się walką z tym, co im pownosiliśmy, na zapleczu mieliśmy ucztę z resztek. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie dotarcia do końca kaiseki, ja wymiękłam gdzieś w dwóch trzecich - a specjalnie nie jadłam śniadania! Ale sashimi naprawdę wyborne - chociaż słyszałam, jak babcia narzekała, że trochę za grubo pokrojone. Ot, nie dogodzisz perfekcjoniście.


Mieliśmy okazję spróbować wszystkiego - poza sake, które też jest częścią herbacianego posiłku. Sake pojawia się kilka razy, w tym raz gospodarz zostaje w pokoju i wychyla czarkę z każdym z gości po kolei.


Chyba powinnam wcześniej wyjaśnić - to nie sensei była oficjalnie gospodarzem (jakoś tak w herbacianym świecie utarło się używać formy męskiej) na tym spotkaniu. Babcia była kimś w rodzaju szarej eminencji. Rola gospodarza została rozdysponowana między cztery babcine uczennice - jedna odpowiadała za przygotowanie węgli, inna za podanie posiłku, kolejna za gęstą, a ostatnia za lekką herbatę. No właśnie - bo dochodzimy wreszcie (po jakichś trzech godzinach) do etapu herbaty. Goście kończą posiłek słodkim ciastkiem z ryżu i fasoli, które smakuje lepiej niż brzmi i wygląda (ale tylko trochę) i wracają na chwilę do machiai. Gdybyśmy mieli ogród, wybrali by się na przechadzkę po ogrodzie, ale niestety. 


Tymczasem w pokoju herbacianym wielkie przemeblowanie. Tace, tacki, miski i miseczki zabrane do kuchni, zwój ściągnięty, węgle dołożone, a sensei układa kwiaty, żeby goście wyraźnie poczuli zmianę atmosfery po powrocie.



Gdzieś w międzyczasie na zapleczu w magiczny sposób pojawiają się ozdobne koperty z orei - pieniężnym podziękowaniem za chaji. Udział w spotkaniu nie ma ustalonej ceny i nikt nikomu nic płacić nie każe, ale goście wiedzą, że trzeba i ile trzeba. Cała sprawa jest załatwiona elegancko i bez zamieszania.


Czas na koicha - gęstą herbatę. Po raz pierwszy od początku spotkania w pokoju herbacianym jest cicho, goście na chwilę wstrzymują rozmowy i w skupieniu przyglądają się, jak gospodarz czyści sprzęty i przygotowuje pierwszą czarkę. Gęstą herbatę pije się z jednej czarki - pierwszy gość bierze trzy łyki, czyści brzeg czarki  i przekazuje ją dalej. 


Cisza się kończy, gospodarz odpowiada na pytania pierwszego gościa, tłumaczy jaką podał herbatę, jakie kwiaty wstawił do wazonu, skąd pochodzi czarka - wszystko, czego goście chcą się dowiedzieć. Wystawia też do obejrzenia inne ważne sprzęty - chaire, ceramiczny pojemnik na herbatę razem z jego jedwabnym ubrankiem i chashaku, bambusową łyżeczkę do herbaty. Dokładne oglądanie sprzętów jest jedną z herbacianych przyjemności - i jednocześnie chyba dobrym sposobem na pokazanie gospodarzowi, że docenia się wysiłek, jaki włożył w przygotowanie każdego elementu spotkania.



I wreszcie na koniec lekka herbata, usucha, jasnozielona herbata z pianą, ta, której można spróbować podczas wszystkich  herbacianych pokazów i prezentacji. Ostatnia, najmniej oficjalna część spotkania herbacianego. Do herbaty oczywiście kolejne ciastka. 


Najmniej doświadczona uczennica robi herbatę (taki tu mają zwyczaj, trochę okrutny, że po dołączeniu do keikoba robisz lekką herbatę na najbliższym dużym spotkaniu...), a babcia zabawia gości rozmową, luźną, ale wciąż oscylującą wokół dzisiejszego spotkania. Że tofu przywiezione specjalnie z Okinawy, że ta czarka od przyjaciela z Włoch, a tamta z nikomu nieznanej pracowni w Beppu, że te same kwiaty można wykorzystać jesienią, bo liście robią się pięknie czerwone, że gęsta herbata zostawiła dzisiaj wyjątkowo słodki posmak...



I to już koniec. Sensei zamawia taksówki dla gości i odprowadza ich do drzwi, a my zabieramy się za sprzątanie. Pięć godzin herbaty minęło jak z bicza strzelił i nikt się nie nudził. Da się.